Wystawa Meyerów


Wystawa czasowa w Domu Uphagena 21.04.2023-30.09.2023…

… jest tak wysmakowana i interesująca, że naprawdę żal, iż nie zagości na dłużej. Na jej czas pomalowano ściany w Domu Uphagena na – świetnie współgrający i jednocześnie kontrastujący z chłodnym blaskiem zgromadzonych sreber – odważny fiolet. Brawa dla pomysłodawcy. Na ścianach umieszczono napisy, cytaty z tekstów z epoki wprowadzające zwiedzających w klimat przeszłości. Prezentowane grafiki spełniają podobną rolę. To jest swoista metafora – ściana, teksty i obrazy na niej są tłem dla sreber, jak historyczna  rzeczywistość była tłem działalności obu złotników:  Carla Ludwiga Meyera oraz jego syna Johanna Ludwiga Meyera. Inną role odgrywają napisy w białych ramkach: one informują o twórcach, ich dziełach, panujących w ich czasach trendach, stylach etc.

Warto poświęcić chwilę na lekturę tych tekstów, uważny czytelnik odnajdzie w nich coś zaskakującego, czego by się absolutnie w tym miejscu nie spodziewał. Nie zdradzę, o co chodzi, polecam znaleźć to coś;)

Wystawa prezentuje obiekty zarówno świeckie, jak i sakralne. O ile eksponaty sakralne w postaci monstrancji, kielichów, plakietek wotywnych, sukienek do feretronów nie są dla osób obeznanych z liturgią kościelną w żaden sposób zagadkowe, o tyle z przedmiotami użytku codziennego rzecz ma się inaczej. Czy bez trudu rozpoznamy cukiernicę? Niekoniecznie, szczególnie gdy spojrzymy na tę zamykaną na kluczyk. Skojarzy się nam raczej ze szkatułką na kosztowności. Jedno nie przeczy drugiemu, cukier w przeszłości był zbyt drogi, aby służba miała do niego łatwy dostęp i w konsekwencji go podjadała, tak więc zamknięcie było niezbędne. A czy ktoś z nas kiedyś korzystał z naczynia do konfitury zaopatrzonego w dwanaście łyżeczek? Pewnie mało kto. Niewielu z nas zapewne ma w domu specjalną podstawkę pod butelkę, novum tamtych czasów, jakże przydatne i praktyczne, gdy na większą skalę produkowane butelki zaczęły zastępować dzbanki.

Wróćmy do sakraliów. Może nie jest ich aż tak bardzo dużo, ale i tak stanowią pewną dominantę wystawy choćby ze względu na ich wielkość i tu prym wiodą monstrancje. Patrząc na niektóre z nich zastanawiam się, czy nie były zbyt ciężkie dla jednej osoby: unieść  prawie trzy kilogramy to wyzwanie.

Monstrancje prezentowane na wystawie są typu solarnego; od puszki na hostię odchodzą promienie, w przypadku dzieł Meyerów przekładane rokokowymi ozdobami. Spróbujmy przenieść się w czasie i wyobraźmy sobie wieczorną adorację w kościele pogrążonym w półmroku, ołtarz rozświetlony blaskiem świec i w tej scenerii którąś z monstrancji. Niezliczona ilość promieni, warstwa rokokowych ozdób, ponownie gloria i znów muszlowy ornament – jak w teatralnym misterium połyskują w migotliwym świetle, rzucają zwielokrotnione, ruchome cienie. To musiało robić na wiernych dogłębne wrażenie i sprawiać, że doświadczali sacrum.

W prawie wszystkich eksponowanych na wystawie monstrancjach widnieje przedstawienie Boga Ojca, a nad nim Ducha Świętego w postaci gołębicy. Jest jednak jedna monstrancja (która to?), gdzie kolejność jest odwrotna. Skąd ta zamiana miejsc? Prawdopodobnie doszło do niej  podczas konserwacji w dziewiętnastym wieku. Zaniedbanie, pośpiech, niewiedza? Chyba nigdy się tego nie dowiemy.

Znakomitą wiekszość sakralnych eksponatów obecnych na wystawie wykonano na potrzeby kościoła katolickiego. Z tych przeznaczonych na użytek kościoła protestanckiego warto zwrócić uwagę na – nieco wybrakowany niestety – zegar piaskowy z interesującą inskrypcją oraz kielich mszalny. Kielich pojawił się na wystawie stosunkowo niedawno, pochodzi z prywatnych zbiorów. Zupełnie nieoczekiwanie znajdujemy go jako jedyny eksponat w ostatniej sali. Godne uwagi jest, że widzimy go  w nietypowym stanie: część kielicha została poddana renowacji, a część nie. Ktoś wpadł na wyśmienity pomysł sprezentowania zwiedzającym możliwość wejrzenia przez szparę w – zamkniętych zazwyczaj – drzwiach do warsztatu pracy konserwatora zabytków.

Ostatnia sala nie pełni roli wystawienniczej, to raczej miejsce kontemplacji innego rodzaju, gdzie znajdziemy informacje biograficzne w zestawieniu z historycznymi wydarzeniami,  fotografie dzieł nieobecnych, powiększone zdjęcia znaków warsztatu, probierza, cechu, a także stolik z książkami na temat złotnictwa. To czas i miejsce na refleksje, można usiąść, poczytać, pomyśleć.

Jest w tej kameralnej wystawie coś ujmującego, delikatnego i kruchego, z czym trudno mi się będzie rozstać. Na myśl, że w październiku wejdę do Domu Uphagena i jej już nie będzie, robi mi się nieco smutno. Mam nadzieję, że po Meyerach przyjdzie czas na innych gdańskich złotników i że następne wystawy będą równie oczarowujące. Tymczasem zostało jeszcze parę tygodni, jest jeszcze możliwość wzięcia udziału w oprowadzaniu kuratorskim. Bardzo do niego zachęcam, ponieważ pani dr Anna Frąckowska jest skarbnicą wiedzy na temat złotnictwa w ogóle, a gdańskiego w szczególności. Wiele z tego, co napisałam, usłyszałam podczas zwiedzania i jestem przekonana, że w trakcie następnych oprowadzań pojawią się nowe treści. Bez wątpienia można na nie liczyć, gdyż niedawno doszedł kolejny przedmiot: kubek z motywem strzeleckim i choćby on ze względu na swoją wyjątkowość dostarczy pretekstu do nowych rozważań.

Byłabym jednak nie do końca szczera, gdybym nie wspomniała, że piękno tej wystawy nie jest pozbawione – sympatycznych skądinąd – skaz. Otóż w jednej z gablot znajduje się dokument poświadczający wyzwolenie ucznia na czeladnika, a do dokumentu przyplątało się coś, co perfekcyjnie naśladuje i wzbogaca ozdobny inicjał. Następny eksponat położony został „do góry nogami”, choć nadaremno wypatrywać jego nóg czy choćby stopy, więc nie może to być żadne naczynie na nóżkach, czy też – nie daj Bóg! – monstrancja. Zresztą w ogóle mam wrażenie, że ktoś ciągle przy wystawie majstruje: a to dzbanek postawiony inaczej, a to łyżeczki odwrócone czerpakami na zewnątrz, a dopiero co wisiały na odwrót…

I jeszcze cukiernica, najpierw zamknięta, teraz otwarta – czyli ktoś jednak cukier wyjadł!

Krasnoludki, elfy? A może to Hewelionek grasuje nocą po muzeum?

Cuda i dziwy na wystawie, tak więc trzeba ją koniecznie odwiedzić, aby się samemu przekonać. Zwiedzającym życzę wielu wrażeń oraz miłej, detektywistycznej zabawy:)

Do zobaczenia w Domu Uphagena 👋

13 komentarzy

  1. Dzięki,
    wybiorę się.

  2. Ciekawy opis. Zachęca do obejrzenia. Chyba zdążę.

  3. Miło mi, dziękuję:)

  4. Ha! Czytam, a jakbym Ciebie słyszała:). Oj podobało Ci się u Uphagena… Masz oko, wspomnienia z wystawy bardzo precyzyjne i rzeczowe, ale też liryczne i apetyczne (ten smutek, te konfitury…). Zaciekawiłaś, chętnie bym poszła.

  5. Artykuł, podobnie jak opisywane srebra, mieni się i lśni lekkością pióra, plastycznością opisów i nie brak mu detektywistycznej uważności 😉

  6. ~Nec temere nec timide

    Fajny tekst, ale z jednym się nie zgodzę.
    Byłem na oprowadzaniu kuratorskim i to była porażka z co najmniej trzech przyczyn:
    1. Kuratorka znacznie skróciła oprowadzanie, na stronie Muzeum Gdańska było napisane, że zwiedzanie trwa godzinę, a ona od razu powiedziała, że ma dla nas czterdzieści minut. Nie powiedziała dlaczego, nie przeprosiła. Tego dnia była koronacja Karola i ona kilka razy mówiła, że na nią zdążymy, a chyba sama się na nią spieszyła. W każdym razie było widać, słychać i czuć, że chce się nas jak najszybciej pozbyć.
    Sorry, ale jak bym się spieszył na koronację, to bym nie szedł na zwiedzanie, za które trzeba było zapłacić. Nastawiłem się na godzinne zwiedzanie. Przyszedłem, żeby się czegoś dowiedzieć o wystawie, a nie usłyszeć, że gdzieś zdążę.
    2. Wiedzę pewnie ma, ale była tak arogancka i wyniosła, na ludzi, którzy zadawali pytania patrzyła się z taką odrazą , że to było po prostu nieprzyjemne. Jakaś babka zapytała o ułożenie łyżeczek, bo jej zdaniem były wsadzone na odwrót, o czym świadczyły otwory w naczyniu. Kuratorka ją opryskliwie zbyła i nie dała tej babce w ogóle dojść do słowa. Ona ma rację i koniec. Przyjrzałem się potem tym łyżeczkom, rzeczywiście były wsadzone na odwrót, nacięcia w naczyniu na to wskazywały. Ale jak przeczytałem i widzę na zdjęciu poszła po rozum do głowy i ułożyła je jak należy.
    3. W ogóle myślała chyba, że jesteśmy kretynami, bo o jednym lekko uszkodzonym eksponacie powiedziała, że czołg go przejechał. Ewidentna bzdura. Żeby chociaż śmieszna była. Niestety tylko żałosna. To jest oprowadzanie kuratorskie, a nie wciskanie ciemnoty gawiedzi czy kiepskie żarciki.
    Ta kobieta powinna sobie uświadomić, że reprezentuje Muzeum Gdańska.
    Moim zdaniem przynosi mu wstyd. Ona nie ma szacunku do ludzi i do instytucji kultury, w której pracuje.
    W każdym razie wyszedłem zniesmaczony.

    • Hmm… pojechał Pan po bandzie…
      Rzeczywiście miał Pan pecha, że trafił Pan akurat na to oprowadzanie.
      Też na nim byłam (babką od łyżeczek byłam ja…) i przyznam, że było mi przykro i wyszłam rozczarowana, bo się przygotowałam i miałam mnóstwo pytań, których nie można było zadać. Na szczęście mogłam przyjść na następne oprowadzanie i ono było profesjonalne, aczkolwiek czasu też niewiele więcej (w międzyczasie zniknęła informacja o godzinnym oprowadzaniu, podana jest tylko godzina rozpoczęcia).
      Znam kuratorkę z innych wykładów i wiem, że absolutnie wstydu MG nie przynosi. A poza tym jednak, mimo wszystko na tym oprowadzaniu było sporo interesujących treści.
      Co do wrażenia, jakie sprawiła na Panu, to powiem tak: ten typ tak ma. Ja się już przyzwyczaiłam:)